wtorek, 23 grudnia 2014

Janion gdańska



Transe – traumy – transgresie, prof. Misia.

Maria Janion zawsze była dla mnie postacią wyjątkową, autorytetem i kimś niewypowiedzianie magicznym. W dzisiejszych czasach ktoś, kto ciągle i trwale utrzymuje przepiękny etos pracy naukowej jest wart uwagi każdego, kogo choć trochę pociąga... Hmm – w zasadzie nie wiem, jak to nazwać... Może inaczej: dla kogo ważna jest dbałość o szczegóły, pełnia istnienia. Zabawne, bo w zasadzie mówienie tak o osobie, która większość życia przeżyła z nosem w książkach może zostać uznane za paranoję, ale myślę, że to też jest po prostu pewien rodzaj życia; rodzaj uwrażliwiony na intelektualne bodźce. Który nie jest obojętny. Który nie zgadza się na przeistnienie egzystencji.

Bardzo dobrze to wszystko, co chcę wyrazić, oddaje opis książki, zamieszczony na stronie internetowej przez jej wydawcę:
Profesor Janion jako „poeta krajowy”, „kloszard metafizyczny”, Pluszkin z powieści Gogola, „pracownica morza” z Wiktora Hugo, wreszcie – niezłomny starzec trwający na stanowisku w romantycznej bibliotece. 
 Czym w zasadzie jest ta książka?
To wywiad-rzeka z tym intelektualnym tytanem naszych czasów. Druga część opowiada o latach 70-80, spędzonych głównie w Gdańsku. Dla mnie jest to szczególne, ponieważ sama teraz w Gdańsku przebywam, zauroczona tym innych od innych miastem (w którym nawet komunikacja miejska ma swoje własne prawa ;)). Można w niej znaleźć odniesienia również do lat współczesnych, do ważnych postaci polskiego literaturoznawstwa, do istotnych pojęć, do istotnych książek. Są też pewne smaczki; zapiski pani profesor, ze znalezionego notatnika, wrażenia z ówczesnej kinematografii. To jakiś rodzaj wycieczki w tamte czasy, trochę uzasadnienie dzisiejszego, hmm, humanizmu. Uzasadnienie w znaczeniu pokazania tego, że to nadal ma sens, że mimo zmiany w spoglądaniu na świat, mimo wszechobecnej bylejakości warto się trudzić i iść swoją ścieżką.

Tak, jak w cytacie poniżej:
Otóż ten cały krąg pracuje, bo nie chcę mówić walczy, chociaż to jest walka na jakimś przyczółku najistotniejszym, w końcu ważniejszym niż wszystko, co widać na powierzchni, w kulturze masowej, mediach. Im, nam, mogę powiedzieć, chodzi o możliwość głębszego, rozwijającego oglądu przeszłości. O przekroczenie obecnego stanu samoświadomości polskiej, narodowej czy w szerokim sensie symbolicznej, podszytej nieuświadomionymi popędami i zamkniętej raczej w symptomach i zaprzeczeniach niż skłonnej do rozwoju.
Przy okazji napisania paru słów o tej książce nie byłabym sobą, gdybym nie zamieściła tutaj odniesienia do filmu, do którego wracam każdego roku, przeważnie w okolicy rocznicy urodzin Marii Janion (to jutro – wszystkiego najlepszego, pani profesor!).  To wszystko mi przypomina, że każdy może mieć swoją pieczarę i nie ma w tym nic złego.



Trudno mi recenzować książkę, która jest zapisem rozmowy z tak wyjątkową osobą. Zakończę ją więc cytatem, który wbił mi się do głowy po lekturze tego wywiadu. 

Mam poczucie, śledząc to wszystko, że humaniści wykonują pracę co najmniej równie ważną jak murarze i inżynierowie, jak to się dawniej mawiało.

piątek, 17 października 2014

Fotografia kulinarna dla każdego




Choć blogerka kulinarna ze mnie żadna, to zachwycają mnie przepiękne, apetyczne fotografie przeróżnych potraw. Czasem nawet to nie są wyrafinowane dania, a zwykły napój bądź szejk, ale ukazany w niezwykle zachęcający sposób. Wędrując tak po wegańskich blogach kulinarnych natknęłam się wielokrotnie na pozycję uznawaną w tym środowisku, mianowicie na "Fotografię kulinarną dla blogerów"  Matta Armendariza i postanowiłam sprawdzić czy rzeczywiście jest tak genialna oraz - oczywiście - poznać tajniki robienia tak pięknych zdjęć.

Wizualna strona książki jest doskonała. Może trochę zastanawiający jest jej kształt - kwadratowy. Nie przepadam za pozycjami w takim formacie, bo - trzeba przyznać - trudno je usadowić na półce. Wydaje mi się jednak, że kwadratowy kształt w tym przypadku to zasługa zdjęć. A ich jest dużo i są piękne. Co prawda, niektóre nie przypadły mi do gustu, ale myślę, że to w dużej mierze kwestia osobistej estetyki.

Co do strony poradnikowej - jest dobrze i chyba zgodnie z obietnicą złożoną w tytule i na końcu książki. Można powiedzieć, że jest nawet więcej. Początek książki to tak naprawdę seria porad, z których może skorzystać każdy, kto zaczyna swoją przygodę z fotografią. Dosłownie zaczyna, bo na początku autor wypowiada się w kwestii wyboru aparatu, obiektywu i różnych parametrów z tym związanych, które dla laika są czarną magią. Co ciekawe, robi to w sposób idealny. Nie poczułam się przytłoczona ilością informacji, nie zamąciło mi to w głowie i gdybym miała wybierać nowy sprzęt, to pewnie zerknęłabym do tego rozdziału. Opisane są też takie rzeczy, jak rodzaje trybów w aparatach. Ba! Znajdziemy też uwagi na temat robienia zdjęć aparatem w naszej komórce! Stąd mój dopisek w tytule - fotografia dla każdego. Autor nikogo nie dyskryminuje; nie mówi, że trzeba mieć od razu super profesjonalny sprzęt. To jest postawa, którą lubię - jeśli coś lubisz robić, rób to dobrze tym, co masz (dużo o tym w piątym rozdziale). Z czasem braki sprzętowe się uzupełni. Taka motywacja przyda się każdemu laikowi. W czasie czytania książki ma się wiele razy ochotę ją odłożyć, by chwycić za aparat i natychmiast zastosować podane rady.

Każdy nowy rozdział książki wzbogacony jest o nowe wskazówki i zasady. Autor bardzo umiejętnie dawkuje wiedzę na temat fotografii, co pozwala na dobre zrozumienie przekazu. Zdradzane są tajniki, które wcale nie są oczywiste dla każdego, a wiele wnoszą i uświadamiają, co tak naprawdę jest ważne w wykonaniu zdjęcia. Bardzo pomocne - zwłaszcza dla wzrokowców - jest to, że oprócz opisów zdjęć zamieszczone są także schematy rozmieszczenia poszczególnych elementów (aparatu, naczynia, miejsca ustawienia światła). Zrozumienie koncepcji ułatwia także jasny, klarowny język książki. To wszystko sprawia, że książka jest skierowana do osób, które fotografią chcą się zająć bardziej na poważnie, ale dla profesjonalistów może być już niewystarczająca. 

Co do języka - szczególnie ujęło mnie to, że autor przez cały czas stara się nawiązać przyjacielski kontakt z czytelnikiem. To sprawia, że nie czuje się - sama nie wiem, jak to nazwać - dydaktycznego / nauczycielskiego tonu, tylko raczej zachętę do rozwoju i motywację, dobre rady kumpla. Uwielbiam takie poradniki. 

Trzeba jednak przyznać, że zakończenie książki wydaje się urwane. Czegoś brakuje, jakiegoś podsumowania. Ale kto wie, może autor planuje rozwinięcie tematu w kolejnej książce? 

piątek, 10 października 2014

Gdańsk, czyli nowe okoliczności

Pod koniec września przeprowadziłam się. Mieszkam teraz w Gdańsku. Wiążę się to z tym, że zaczęłam nowe studia. Mam nadzieję, że wpłyną na mnie bardzo pozytywnie. Na mnie i na mój warsztat... Na razie mam na nich dużo pracy, ale myślę, że szybko się wdrożę, a tu będą się pojawiać nowe rzeczy. 

Gdańsk... Gdańsk jest pięknym miastem. Architektura tego miejsca mnie zadziwia. Jest zarazem różnorodna i spójna. Niesie ze sobą spokój. Nie ma tutaj tego przepychu zachodniego miasta. Zachowało ono swoisty klimat, który dobrze wpływa na człowieka. Bo tak, ludzie też są tutaj łagodniejsi. Takie mam wrażenie. 

Największym atutem tego miasta jest morze. Morze, które rozumie i słucha.


Takie zdjęcia można zrobić, kiedy się wyjdzie na niedzielny spacer.  A ja mewy uwielbiam. :-)


wtorek, 23 września 2014

Budda w barze

Ja tu się rozpisuję o weganizmie, a tu dawno już przeczytana książka czeka na opisanie moich wrażeń z nią związanych.


Empik - wbrew pozorom - spisał się i miałam książkę już następnego dnia po dodaniu wpisu. Od razu zabrałam się do czytania, bo poradnik reklamował się bardzo zachęcająco.
Jesteś uduchowiony (ale niekoniecznie religijny)?
Rozczarował Cię świat i otaczająca Cię rzeczywistość?
Chcesz pogłębić relacje z ludźmi w świecie pozafacebookowym?
Jeśli chcesz czerpać z życia pełnymi garściami i szukasz dla siebie najlepszej drogi, ta książka będzie Twoim przewodnikiem po wyboistych ścieżkach. Poznaj proste techniki medytacyjne, by wykorzystać pełną moc swojego umysłu i ciała. Odkryj filozofię życiową, która otworzy Ci oczy na nowe, nieznane dotąd możliwości. Przeżywaj każdy dzień intensywnie i z niesłabnącą energią. Naucz się metod przejmowania pełnej kontroli nad własnym mikrokosmosem. Świat tylko czeka, byś ruszył śmiało przed siebie i odkrywał go kawałek po kawałku. 
(opis za  księgarnią Sensus.pl)
Brzmi zachęcająco, prawda? Nie jestem specjalną zwolenniczką poradników, choć fakt, jeden na mnie wpłynął dawno temu w dużym stopniu ("Siedem nawyków skutecznego nastolatka", Covey), bo ta forma komunikacji z czytelnikiem kojarzy mi się przede wszystkim z radami, które nie działają na każdego i często są infantylne, przeważnie też powodują więcej frustracji niż oferują realną pomoc.

Nie chcę mówić, że ta książka jest uniwersalna, bo chyba nie wszystko jest dla każdego, jedno trzeba przyznać - jest dla osób uduchowionych, ale niekoniecznie religijnych (bardzo trafny opis wyżej). Wiadomo, najbardziej zainteresowani nią będą praktykujący buddyści lub osoby chcące wcielić to w życie; sama w ten sposób trafiłam na tę pozycję. Myślę jednak, że powinien ją przeczytać każdy, kto chce osiągnąć w swoim życiu stabilizację duchową, a raczej - spokój wewnętrzny.

Oczywiście, nie każdy zacznie od razu medytować czy podążać drogą dharmy, ale czy jest ktoś, kto nie chciałby nauczyć się panowania nad swoimi reakcjami, emocjami? Włączenie tak zwanego wewnętrznego przycisku STOP jest w dzisiejszych czasach trudne. Wszystko pędzi, więc pędzimy i my. Lodro chce nam pokazać, że nie musi tak wcale być, że to jest kwestia inwestycji we własny umysł, którym właściwie jesteśmy. 

Jeśli chodzi o język, to jest on prosty, trafiający do czytelnika (gratulacje dla tłumacza!). Wszelkie kwestie buddyjskie są wyjaśnione tak, że każdy z odrobioną skupienia zrozumie nawet te dość złożone aspekty. Wydaje się czasem, że poradnik ten został napisany z myślą o nastolatkach; młodych ludziach, ale myślę, że porusza ona obszary znane nie tylko młodszym czytelnikom. 

Z czystym sumieniem polecam tę książkę wszystkim, którzy chcą otworzyć swój umysł i serce na coś, co pozwoli im lepiej funkcjonować w dzisiejszym świecie.





Gdzie współczucie?

Wczoraj wieczorem nadano odcinek popularnego programu Top Model. Oglądam te odcinki z zaciekawieniem towarzyszącym oglądaniu filmu przyrodniczego. I rzeczywiście, miałam wczoraj okazję do obserwacji zachowania ludzi wobec krzywdy zwierząt. Mianowicie, była sesja zdjęciowa z martwymi zwierzętami, tzn. z wnętrznościami - mówiąc wprost: z tym, co większość ludzi spożywa na obiad. Wszystko odbywało się chyba w jakiejś chłodni. Modele i modelki byli "ubrani" w części ciała zwierząt. Cała akcja miała zwrócić uwagę na krzywdę, którą my, ludzie, wyrządzamy tym niewinnym istotom.

To może nieadekwatne, ale mnie trochę bawiły (i przerażały jednocześnie) reakcje modeli i modelek. Niby nic nowego, jak się można domyśleć, był płacz, łzy, oraz... Obrzydzenie. W kilku przypadkach hipokryzja w czystym wydaniu, czyli: "ojej, jestem taka wrażliwa / wrażliwy, nie lubię patrzeć na krzywdę zwierząt, a tak naprawdę na talerzu uwielbiam mieć hamburgera czy mielonego, ale żadnego związku między jednym a drugim nie widzę". To tak naprawdę bardzo przykre, bo niby taki człowiek ma jakiś zalążek współczucia w sobie, ale z drugiej strony nie jest w stanie zrezygnować z jedzenia mięsa ze względu na dobro innych istot. W zasadzie dlaczego nie może? Dla własnego komfortu, dla wygody, bo uważa się, że tak jest łatwiej, bo uważa się, że tak jest taniej (co wcale nie jest prawdą).

Zresztą, niejedzenie mięsa to nie wszystko. Wydaje mi się, że rzeczywista empatia i współczucie dla zwierząt objawiają się raczej w odstawieniu wszystkich produktów odzwierzęcych. Mięso mięsem, oczywiście, to największa krzywda, ale przecież produkty odzwierzęce (typu masło, mleko, jaja) tak naprawdę też generują nieszczęście zwierząt. Kury trzymane w skandalicznych warunkach głównie dla jaj, mleko pozyskiwane od krów, które to mleko przecież jest dla cielaka (zresztą, teraz chyba już wiadomo, że mleko jest niezdrowe i to mit, że wzmacnia kości?). W ogóle przemysł mleczarski jest ogromny, przynosi kosmiczne zyski (te wszystkie jogurty fit, serki). To wszystko dzieje się kosztem zwierząt. I tak naprawdę też kosztem ludzi, bo jeśli przyjrzeć się etykietom, to poznaje się oczywistą, ale i okrutną prawdę - im bardziej pokarm bardziej przetworzony, tym zawiera więcej konserwantów, jest ciężkostrawny, niekorzystny również dla nas.

Często słyszy się słowa: "weganizm to fanaberia", "jedz to, co masz, a nie wydziwiasz". Kiedy człowiek uświadomi sobie kilka prostych prawd; faktów o rzeczywistości, to zrozumie, że jest zupełnie odwrotnie. Wręcz przeciwnie jest. To jedzenie mięsa i produktów pochodzących od zwierząt można nazwać fanaberią, a nawet absurdem. Świat i duża część zasady jego funkcjonowania została oparta na, jeśli nazywać rzeczy po imieniu, oszustwie. To nic nowego, że - jak w znanym powiedzeniu - kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą. Dużo zmienia w człowieku uświadomienie sobie tego, że jest oszukiwany cały czas przez szeroko pojęty świat. Przez całą gospodarkę i ekonomikę, która w rzeczywistości mogłaby funkcjonować inaczej. Świat mógłby być lepszym miejscem. W imię czego nie jest? W imię wygody, ogromnego biznesu (całej ogromnej sieci powiązań na najwyższym szczeblu), chciwości i lenistwa. Kiedy się już pozna więcej szczegółów, to naprawdę staje się niezrozumiałym, dlaczego to, o czym wspomniałam wyżej, jest ważniejsze od życia.

A jeśli ktoś uważa, że takie podejście jest raczej egoistyczne, że chodzi tylko o własne zdrowie, że to coś zahaczającego o ortoreksję, to powiem jedno - na diecie wegańskiej też można jeść niezdrowo. Jest cała gama zapychającego żarcia, pizze, frytki, zapiekanki, alkohole, papierosy nawet. Tu chodzi przede wszystkim o dobro zwierząt.

Jeden chłopak we wspominanym przeze mnie wcześniej odcinku Top Model wypowiedział się w zatrważający sposób; stwierdził, na przykładzie świni, że zwierzęta żyją po to, żeby je jeść. To nawet brzmi kuriozalnie. Staram się być ostatnio niewzruszona na takie teksty, bo a) karma wróci, b) szkoda moich nerwów, szkoda mojej karmy, ale w duchu zripostowałam chłoptasiowi, że w takim razie po co żyje człowiek? Żeby umrzeć? Nie wiem, jak to możliwe, że w XXI wieku tak wielu ludzi nie potrafi przejawiać choćby szacunku do zwierząt. Większość tych modelek, które tak rozpaczały, kierowały się raczej tym, że to jest dla nich obleśne; to zimno, ten dotyk. Nie chodziło o to, że to zwierze już nie żyje, chodziło o to, że to dla panienek niewygodne, okropne. Bardzo mnie to przeraziło. Pomijam, że sam pomysł na sesję wydał mi się nietrafiony, bo myślałam, że choć trochę wrażliwości obudzi w tych ludziach. Tymczasem nic bardziej mylnego...

Mam nadzieję, że kiedyś ludzie zrozumieją, że czyniąc tak, robią krzywdę przede wszystkim sobie. Ale musi minąć trochę czasu, widocznie. 

wtorek, 9 września 2014

Dylemat

Dylemat: kupić ebooka czy papierową wersję książki, gdy różnica w cenie to 2 zł (ebook tańszy, wiadomo), przy czym:
a) ebooka mam natychmiast - wrzucam na Kindla i jest;
b) na papierową wersję muszę czekać, bo do sprowadzenia.

Co zrobiłam? Czekam, bo jednak książka poradnikowa przydaje się w wersji namacalnej. Tylko sobie czekam, czekam, czekam... I czekania nie ma końca. Empik nieco się ociąga w swoich dostawach. 

Na jaką książkę? 


poniedziałek, 8 września 2014

Przerwa przerwą, ale karawana jedzie dalej

Prowadzenie bloga zawsze było dla mnie sprawą problematyczną, bowiem zakłada to systematyczność. Nie potrafię tego utrzymać, bo moje życie się zmienia, bo nie zawsze mam coś do powiedzenia, a uważam, że jeśli nie ma się nic do powiedzenia, to nie należy tego robić, albo się nie powinno. 

Niedługo w moim życiu zajdzie kilka zmian, nowe studia, nowe miasto, nowe mieszkanie. To wszystko wymaga przygotowań. Dużo mojej uwagi zjadło poszukiwanie miejsca do życia, później inne trudności życiowe się pojawiły. Teraz wszystko powinno się prostować, bo jestem dość zmotywowana, by osiągnąć jeszcze więcej wewnętrznej równowagi i spójności.

Może to nie będzie stricte książkowy blog, ale coś tu będzie. Linki, które mnie zainspirowały, jakieś przemyślenia, wrażenia z życia. Może nie będzie to wszystko pojawiać się z wybitną regularnością, ale będzie.

Jeśli ktoś tu będzie zaglądał, czytał, doceniał to, co robię, to będzie mi bardzo miło.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Są sprawy, których nie umiem przeboleć

Poranny przegląd prasy przypomniał mi o sprawie, o której nie umiem nie napisać, bo nigdy nie zrozumiem, po prostu nie. O jaką sprawę chodzi?


Pozwolę sobie przytoczyć fragment:

Szymon Ziobrowski, dyrektor Tatrzańskiego Parku Narodowego przyznaje, że wciąż rozważane są różne możliwości usprawnienia dowozu turystów do Morskiego Oka. - Może trzeba będzie nawet zwiększyć liczbę wozów, bo być może ten napór turystów, żeby się przejechać, jest taki, że wozacy za szybko jeżdżą tymi wozami - wyjaśnia.
Na drodze do Morskiego Oka pracuje około 300 koni. Jeden wóz może zabrać maksymalnie 12 turystów.
Wspaniale, chcą usprawniać. Chcą zwiększyć liczbę wozów. Więcej koni, mniejsze nadużycia. Ale mam o wiele lepszy pomysł. Znacznie lepszy, który zlikwiduje wszelkie problemy dotyczące dorożek konnych. Po prostu zlikwidować instytucję dorożek. 

Nie rozumiem kompletnie. Człowiek przyjeżdża w góry po to, żeby obcować z naturą, czyż nie? Inaczej mógłby wyjechać w każde inne miejsce świata. Wchodzić na nie. I co, w tym celu potrzebuje konia? Czy już ludzkość jest aż tak leniwa, że nie jest w stanie własnego tyłka na własnych nogach dostarczyć na dany szczyt? Ktoś powie, że za wysoko. Więc proszę, są też góry niższe. Nie widzę problemu.

Wiem, wiem, to wszystko wygląda zupełnie odwrotnie. W góry jeździ się nie po to, by tam odpocząć aktywnie, tylko żeby - najpewniej - polansować się przed znajomymi. Nie mam nic do ludzi, którzy lubią jakieś górskie miasto, mają do niego sentyment, jeśli po prostu korzystają z gór we właściwy sposób. 

Zresztą, Zakopane to dla mnie jakaś karykatura gór. Jeśli chcę odpocząć w górach, to wybieram Wisłę, Szczyrk. Również popularne miejsca, ale nie aż tak, nie ma tam takich tłumów. I wyjechać tak we wrześniu. Ideał.

Ale nie o tym chciałam. Zastanawiam się po prostu, ile jeszcze koni musi zginąć, żeby człowiek zrozumiał, że zwierzęta nie żyją dla niego, że one nie są służącymi wielkiego pana tylko dlatego, że nie mówią. I nie mają jak zastrajkować. 

sobota, 9 sierpnia 2014

Rozwałkowana


Marek Wałkuski "Wałkowanie Ameryki"

Ameryką specjalnie nie byłam nigdy zafascynowana, jak wielu Polaków, których marzeniem jest, aby tam wyjechać, posmakować "wolnego życia". Po tę książkę sięgnęłam raczej dlatego, że wielokrotnie widziałam ją na półce w moim warszawskim mieszkaniu, a po trochu też dlatego, że napisał ją Wałkuski, którego cenię. Nawet nie lubię, ale cenię. Trójki przecież słucham, więc znam.

Jeśli chodzi o reportaże, to najbardziej cenię sobie te z serii wydawnictwa Czarne. Tutaj nastąpił wyjątek, choć w zasadzie i ta książka tego gatunku nie reprezentuje, mimo że tak się wydaje. 

Amerykę, a w zasadzie - jak należy dodać dla ścisłości - Stany Zjednoczone, poznajemy tutaj nie stricte przez historie ludzi, ich opowieści, ale poprzez fakty. Fakty, podpierane badaniami, podawanymi procentami, opisami; to wszystko wydaje się rzeczywiście bardzo rzeczowe, konkretne. Jeśli ktoś nie przepada za reportażami ze względu na to, że są subiektywne, to w przypadku tej książki nie będzie miał tego problemu. Wiadomo, obiektywizm nie istnieje, zawsze się patrzy przez jakiś pryzmat.

A jednak, Wałkuski bardzo się starach pomóc czytelnikowi nie tyle zasmakować USA, co zrozumieć. Tak, to jest dobre słowo. Opisuje każdy odcień życia tego kraju / w tym kraju (trudno mi się zdecydować na formę, bo autor "wałkuje" wszystkie aspekty), od analizy fenomenu amerykańskiego patriotyzmu, przez różnorodność religijną (bardzo barwny rozdział), po muzykę country i krajową gospodarkę. Nie ma chyba takiej dziedziny, której mi tu zabrakło.

Muszę przyznać, że momentami przewracałam kartki, bo niektóre aspekty USA są dla mnie po prostu nudne, ale takich miejsc było niewiele. Były też i rozdziały, do których chętnie kiedyś wrócę.

Jeśli kogoś fascynuje Ameryka, ta pozycja jest obowiązkowa. Myślę, że jeśli ktoś jest uprzedzony do tego kraju, to też powinien po nią sięgnąć. Jedno muszę przyznać - tytuł publikacji jest idealny. Ameryka jest zupełnie rozwałkowana przez właściwą osobę.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Wytatuowane ślady






















Do powieści miałam chyba jedno podejście, ale miałam wtedy coś na głowie i nie podeszło. Teraz trafiło na ekranizację. Niestety, nie mam jak odnieść się do wierności filmu. Mogę jedynie traktować jako osobne dzieło.

Zabawne, bo wiele osób docenia przede wszystkim kunsztowność tego filmu, dopracowanie detali, historię, dialogi... Dla mnie parę scen było przewidywalnych, więc nie miałam zapartego w piersiach tchu. Mnie zafascynowało coś innego.

Postaci. Ich wyrazistość, złożoność. Każdej z osobna postaci, choć najbardziej oczywiście zaciekawiła mnie postać Lisbeth Salander. Bardzo lubię, gdy filmowe kobiety są bardzo określone, nie są przytłoczone mężczyznami. Tutaj właśnie tak jest. Kobieta stanowi siłę tego filmu, buduje jego całość. Jest piękna w swej wyjątkowości. 

To film na wieczór, być może deszczowy. Bo to przecież dreszczowiec, w sumie z ciekawą historią. Zastanawiałam się na początku - dlaczego w tytule jest dziewczyna z tatuażem, skoro wszystko skupia się wokół innej postaci. Na końcu filmu już wiedziałam. 



czwartek, 31 lipca 2014

44

Powstanie warszawskie to chyba najbardziej spopularyzowane współcześnie wydarzenie historycznie. Rokrocznie 1 sierpnia cała Polska przystaje, przynajmniej o godzinie 17.00. Znane wszystkim są zdjęcia z zatopionej w minutowej zadumie Warszawy, syreny wyją w całym kraju. Zastanawia mnie jednak wciąż jedna rzecz. Czy to ekstremalnie współczesne wydanie martyrologii ma sens? Czy to zmierza w jakimś konkretnym kierunku? Te pytania, jak mi się wydaje, stają się jeszcze bardziej aktualne w obliczu trwającego konfliktu na Ukrainie.

Cała popularyzacja, jak to się mówi, wiedzy historycznej o Powstaniu 44 zaczęła się wraz z otwarciem Muzeum Powstania Warszawskiego, a nawet z jego budową. Zresztą, powstanie (nomen omen) Muzeum było wydarzeniem bardzo sprawnie przebiegającym, prace budowlane się nie przeciągały, znalazły się fundusze, co świadczy tylko o tym, jakie miejsce Powstanie zajmuje w głowach polityków i społeczeństwa (z naciskiem na polityków). W MPW byłam, jakoś rok lub dwa po otwarciu. Przebywałam akurat w Warszawie, znajomy mojej Mamy zaproponował nam wypad do tego miejsca. Pamiętam, że ogrom tego budynku, tego terenu, zrobił na mnie duże wrażenie. Fakt, muzeum jest bardzo multimedialne, nowoczesne, wydaje się mieć potencjał, by zainteresować młodych ludzi. 

Bo chyba o to im chodziło, tym wszystkim historykom, osobom zaangażowanym w historię Powstania, samym Powstańcom - o to chodziło na początku. O pamięć. O to, żeby młodemu pokoleniu mówiła coś data 1 sierpnia 1944. Może ktoś w Internecie poszuka informacji na temat przebiegu tego zrywu.  Nie wchodzę tutaj już w polemikę dotyczącą słuszności samego wydarzenia, opinie są różne, pewnie nie ma jednej odpowiedzi. Zastanawia mnie jedynie kierunek działań promujących... właściwie co promujących? Powstanie? To nawet głupio brzmi. Powinno się promować pamięć. 

Tegoroczna oferta promocyjna wykracza jednak poza granice mojej wyobraźni.

Przeglądając Internet w poszukiwaniu informacji o Powstaniu można natknąć się na reklamy powstańczych gadżetów. Jest coś dla nastolatek. Bawełniana torba, inspirowana - oczywiście - książką o PW. 
http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,5149,Dziewczyny-z-Powstania-torba-bawelniana


Opis równie interesujący, co idea torby; opis mówiący o duchu powstania. Gadżet dla fanów (sic!) Powstania warszawskiego. Największy śmiech jednak budzą słowa o odwołaniu do toreb sanitarnych, jakimi posługiwano się w czasie zrywu. Rzeczywiście, już to widzę. Zwłaszcza ten nadruk. I logo wydawnictwa (przepraszam, musiałam).

Drugim gadżetem, tym razem bardziej modowym, jest powstańczy t-shirt.

Uwaga, edycja limitowana, jak informuje producent. Bodaj w komplecie, albo przy dopłacie, opaska powstańcza. Motyw bluzki mówi sam za siebie. Widoczny ślad po kuli. I kolor też zainspirowany motywem walki, taki wojenny, taki khaki.

Jest chyba jednak coś, co przekroczyło według mnie jakieś granice zdrowego rozsądku. Koszulka - rozumiem, można założyć, nosić, pamiętamy, nie zapominamy. To samo z tą torbą, może jednak jakaś nastolatka przeczyta książkę, którą się zainspirowano przy tworzeniu tego, co nosi na ramieniu. 

Ale co zrobić z hełmem? Strona sklepu informuje uprzejmie, że replika hełmu powstańczego, poza niewątpliwym powiązaniem z wydarzeniami historycznymi może także pełnić funkcję atrakcyjnej zabawki, pamiątki lub prezentu. Kup powstańczy hełm dla swojego dziecka, niech uczy się patriotyzmu od małego, niech zabierze go do piaskownicy, będzie się bawiło bezpiecznie. Czekamy na mały karabin.

Są jeszcze klocki-barykada, gra mali powstańcy i pewnie jeszcze cała fura gadżetów. Słyszałam też o promującym zryw sushi, o wejściu do kanałów w ramach nagrody za wygraną w konkursie. 

Czy to jest jeszcze promowanie pamięci? Wydaje mi się, że tutaj coś nie gra. Przecież to tak naprawdę była tragedia, w której zginęło mnóstwo ludzi; coś, co nie powinno się powtórzyć. Tuż obok nas, na Ukrainie, dzieje się coś strasznego, wszyscy wzywają do zakończenia walk, a tutaj, u nas, w Polsce, młodzi chłopcy bawią się w małych powstańców, w rezultacie w wojnę. Zawsze mnie to przerażało; te zabawy w wojnę.

Czy naprawdę trzeba gadżetów, by pamiętać o tym, że ktoś próbował wywalczyć sobie wolność? A może to jest ta wolność, że można sobie produkować takie rzeczy, komercjalizować wszystko? Tylko czy to jeszcze wolność?

Ludzie czy kamienie

 

"Kamienie na szaniec"

Na moim przystanku autobusowym w Warszawie ten plakat wisiał dobre trzy tygodnie. Zapadł mi w pamięć mocno, jednak tylko zniechęcał do obejrzenia filmu. Bardzo mnie bawi, po prostu. Bawi mnie, że znajduje się na nim wzmianka o obecności w filmie utworu Dawida Podsiadło, bawi mnie zachęta do przeczytania książki. 

Z jednej strony ten film był traktowany jako ekranizacja książki, choć powinien raczej jako adaptacja. Wierność książce? Bardzo nikła. Skrótowość tak duża, że zupełna. Wiadomo, reżyser ma dowolność w swojej wizji filmu, jednak tutaj grunt był bardzo grząski. Książka Kamińskiego jest zapisem wydarzeń ważnych dla wielu Polaków, dlatego ukazanie zdarzeń w innym świetle może wywołać dużo kontrowersji. I wywołało. Charakter postaci filmowych odbiega od charakteru postaci książkowych. Jeden z głównych bohaterów książki jest niemal całkowicie zmarginalizowany.  Historia wydaje się mocno uwspółcześniona, chociażby poprzez ukazanie wątków miłosnych, a właściwie ich rozbudowanie. Można powiedzieć, że to pewien sposób na odbrązowienie legend polskiego podziemia. 

Może o to chodziło twórcom? A może o to, żeby zebrać publiczność? Sam film nie zachwyca. Wiadomo, nie ma co oczekiwać cudów w kwestii ekranizacji dzieł od filmu, który jest nieporównywalnie krótki. To jednak już nie ta stara tradycja filmów opartych na historii, nie ten klimat. Wojna została ukazana w sposób dosłowny momentami, ale z drugiej strony czasem miało się wrażenie, że to wcale nie te lata. Nie wiem, skąd to uczucie, ale chyba to nie jest to, czego oczekiwałam po tym filmie. 

A może jestem po prostu za stara, a targetem reżysera jest młodzież gimnazjalna, a film ma być kolejnym streszczeniem lektury.

środa, 30 lipca 2014

Cały inny świat



"Grand Budapest Hotel"

Film, do którego miałam dwa podejścia. Wydaje mi się, że trzeba mieć na niego nastrój. Nastrój, który pozwoli na to, żeby film nas poniósł, żeby historia nas wciągnęła. W końcu widz na początku może się rozczarować tym, że akcja wcale nie toczy się w Budapeszcie i - koniec końców - nawet nie w hotelu. Choć o hotelu opowiada.

Najlepiej włączyć go w taki wieczór, w który będziemy chcieli wkroczyć w inny świat. W świat Zubrowki. Niby to komedia kryminalna, jak się może wydawać, jednak jest nasączona groteską, swoją własną specyfiką, z której trudno potem wyjść po seansie. Ma się ochotę pobyć w tym świecie nieco dłużej.  To świat romansu, melodramatu, farsy, komedii i kryminału. Świat mieszany i świat magiczny. 

Nie wiem na czym polega ta magia. Może na tym, jak pięknie jest zrobiony ten film. Kadry są proste, bez zbędnego kombinowania. Stroje nieco karykaturalne, ale idealnie pasujące do reszty. Nawet język bohaterów jest inny, choć nie wie się, na czym ta inność polega. 

Polecam, na odrealnienie, na wieczór po szalonym dniu, żeby wieczór mógł się stać jeszcze bardziej szalonym.

wtorek, 29 lipca 2014

Lustrzane odbicie


"Oculus"
You see what it wants you to see.

Do obejrzenia tego filmu zachęcił mnie głównie opis, który znajdował się na Filmwebie. Przedstawia fabułę filmu jako ciekawą.

Kaylie Russell stara się oczyścić z zarzutów skazanego za morderstwo brata. Chce dowieść, że przestępstwo zostało popełnione przez istoty nadprzyrodzone.

Wydawało mi się, że opowieść będzie rozbudowana, wielowątkowa, wciągająca.  Może niesłusznie założyłam tak po przeczytaniu w sumie w ogóle nie rozwiniętego opisu, ale - niestety - jestem stworzeniem ufnym. Tak naprawdę film nie jest tak wciągający. Wszystko opiera się na dość rozbudowanych retrospekcjach, a akcja dzieje się w obrębie jednego domu, a nawet pokoju. Pokoju, w którym znajduje się lustro. Lustro, które zabijało. Bohaterka rzeczywiście stara się to udowodnić. Stara się, lecz finał i tak jest dość przewidywalny. 

Horror, napisali. Ba, horror producentów jednego z głośniejszych niegdyś filmów "Paranormal activity". To dość śmiała rekomendacja. Z jednej strony czuję się zawiedziona, z drugiej strony... tak, ten horror zdecydowanie wpasowuje się w konwencję tamtego hitu. Dom, siły nadprzyrodzone. Ale jak dla mnie to wszystko. Nawet tak bardzo się nie bałam, a raczej omijam horrory. Może to była kwestia mojego nastroju, może kwestia filmu. 

Jeśli ktoś ma ochotę na coś lekkiego na wieczór, coś strasznego, ale nie chce mieć w nocy koszmarów, niech obejrzy. Ale niech nie oczekuje fajerwerków. 

poniedziałek, 28 lipca 2014

Agresja dozwolona


"Noc oczyszczenia"

Ponieważ do kina weszła ostatnio druga część filmu, postanowiłam zobaczyć najpierw pierwszą (a raczej tak wyszło). Sam pomysł wydaje się bardzo interesujący - raz w roku przez 12 godzin dozwolone są wszystkie przestępstwa, włącznie z morderstwem, nie działają wszelkie służby ratunkowe. Tylko ta jedna noc, 21 marca. Dzięki niej w Stanach Zjednoczonych praktycznie nie ma już przestępczości, nie ma bezrobocia, świat jawi się idealnym. To dzięki temu, że ludzie w tę jedną noc mogą całkowicie wyzwolić swoją agresję i swoje popędy, bez konsekwencji. Jest jednak jeden mankament - trzeba czystkę przetrwać.

Człowiek jest chyba istotą, która choćby z ciekawości chciałaby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Jednak czego można się spodziewać po takim filmie? Czego można się spodziewać po takiej nocy? Krwawa jatka, nasuwa się samo.

Jednak reżyser tak poprowadził akcję, że cały czas trzyma w napięciu. W zasadzie nie ma oczekiwanej jatki. Jak na dreszczowiec, to tło psychologiczne jest wyraziste i prawdopodobne. Człowiek podczas oglądania filmu bardzo wczuwa się we wszystkie wydarzenia, oczekuje na nadejście początku nocy. Wprowadzenie jest całkiem długie, ale zupełnie uzasadnione. Długość filmu też całkowicie odpowiednia, akurat taka, żeby wyczerpać temat, choć interesujące byłoby również ujawnienie wydarzeń, które nastąpią po nocy; lepsze ich wyeksponowanie.

Nie przepadam za takim kinem, a jednak film mnie czymś ujął. Chyba tym, że zaskoczył poplątaną historią, praktycznie bez dobrego rozwiązania, graniem na emocjach i uczuciach. Dylematy najmłodszego bohatera przeniosły się na całą rodzinę, a ważną kwestią poruszoną w filmie stała się istotność życia każdego człowieka. W wątpliwość, choć lekką, rysującą się nieznacznie, podane jest rzeczywiste zniesienie podziałów i uprzedzeń rasowych w Ameryce. 

Film godny obejrzenia, nieoczywisty, ciekawy. Chyba warto wybrać się na drugą część, choć zastanawiam się - jak można to w ogóle rozszerzyć? Mam nadzieję, że sequel nie będzie gorszy.

niedziela, 27 lipca 2014

Powtórka z rozrywki

 

"On wrócił"

Cięta satyra polityczna, mówi napis na okładce, zresztą bardzo minimalistycznej. Zastanawiam się, dlaczego według mnie to sformułowanie nie jest do końca trafne. Tak, wpisuje się to w tę konwencję, jednak nie wiem czy jest zupełnie cięta. 

Historia ma potencjał. Właściwie pomysł jest bardzo chwytny. Jest rok 2011. Hitler budzi się na ławce w parku, w dzisiejszych Niemczech. Nie ma żadnych dokumentów, nie ma domu, nikt mu nie wierzy, że nazywa się Adolf Hitler, jest tylko do niego podobny, jest pewnie jednym z naśladujących Führera komików. Przygarnia go kioskarz, który zapewnia Adolfa, że ten zrobi karierę - i nie myli się. 

Wszystko jest jednak nieco za bardzo przerysowane, język momentami toporny, lecz nie wiem czy to wina tłumaczenia czy autora. Wiem, wiem - satyra, tak. Są momenty zabawne, owszem, ale czasami ma się wrażenie, że jednak to nie jest tak genialne, jak mogłoby być, że pewien potencjał nie został wykorzystany. Mam na myśli zarówno język, jak i historię. Chyba że autor planuje drugą część, co byłoby chyba interesujące.

Podsumowując, lektura warta przeczytania, choć czasem miałam wrażenie, że chcę ją skończyć tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak autor zaplanował zakończenie. I nawet nie wiem czy się zawiodłam. Mieszane uczucia, jak to w przypadku bestsellerów bywa. 

Jesus died for somebody's sins but not mine


"Poniedziałkowe dzieci"

O Patti Smith słyszałam dużo wcześniej, dużo różnych rzeczy. Słuchałam dużo trójkowych audycji swego czasu, więc naturalnym się wydaje, że musiałam przynajmniej kojarzyć to imię i nazwisko. Kojarzyło mi się z muzyką i ze zdjęciami, dlatego w pierwszej chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłam tę książkę na czyjejś półce, mylnie sklasyfikowałam tę książkę jako esej o sztuce. Lecz teraz myślę czy rzeczywiście mylnie. 

To książka magiczna, pod każdym względem. Opowiada historię, którą wspólnie napisali Robert Mapplethorpe i Patti Smith. Ten pierwszy był fotografem, stąd moje wcześniejsze mylne wrażenie, jak mi się wydaje. Ich losy są zupełnie niezwykłe; są świadectwem oddania życia wolności, sztuce, swoim pragnieniom, szukaniu siebie i swojej tożsamości. Człowiek, czytając tę opowieść, przenosi się w tamte czasy. Język Patti (ukłony dla tłumacza, świetna robota) jest bardzo plastyczny, co tylko ułatwia odbiór, lecz - trzeba przyznać - przed paręnaście pierwszych stron musiałam się do tego języka przyzwyczaić, a potem już byłam zupełnie przyklejona do tej opowieści. 

Jeśli ktoś zupełnie nie kojarzy twórczości tych artystów, to książka może być przepustką do ich świata. Wzmacnia to moje przekonanie, że przeczytanie jej otwiera parę ścieżek rozwoju własnego i kilka klatek w mózgu, pomaga zrozumieć lepiej tamte czasy, tamten nastrój, wprowadza trochę świeżości do patrzenia na dzisiejszy świat. 

Choć wielu zapewne odbiera ten zapis wydarzeń jako historię miłosną, dla mnie przede wszystkim jest to wyrażenie miłości do wolności, do człowieka, do samego siebie. Lekkość i zarazem głębia tej miłości jest tak trudno uchwytna, że nie sposób opisać słowami tego, co znajduje się na kartach tej powieści (czy to powieść? czy to biografia? trudno powiedzieć). 

wtorek, 22 lipca 2014

Świat inny, świat zimny

 
"Światu nie mamy czego zazdrościć"

Postawa godna pochwały, nasuwa się samo. Po co zazdrościć światu, trzeba się cieszyć tym, co się ma, mówią pewnie wszelkie religie i filozofie świata; w głębi swoich nauk do tego dążą. Jednak jakże ironiczny wydźwięk mają te słowa, kiedy pomyśli się o Korei Północnej. Zwłaszcza, gdy się przeczyta, że to fragment piosenki szkolnej.

Zwyczajne losy, mówi podtytuł. Te historie są zwyczajne tylko pod jednym względem - są do siebie podobne. Jednak nie wiem czy podobnym heroizmem, co bohaterowie reportażu, mogliby się poszczycić mieszkańcy dzisiejszej Europy. Mówi się, że tutaj trudno żyć, tutaj, na Starym Kontynencie. Kiedy się przeczyta tę książkę, to człowiek sobie uświadamia, że tak naprawdę nie ma ciężko. Lecz trudno nawet znaleźć skalę porównawczą - taka nie istnieje. Nie da się porównać dwóch tak odległych sobie światów.

To chyba najtrudniejszy reportaż na świecie, bowiem jego autorka musiała czerpać jedynie ze wspomnień ucieknierów. Poznanie Korei Północnej taką, jaka jest naprawdę, jest możliwe tylko tą drogą. A i tak trudno uwierzyć, że w XXI wieku istnieje państwo, gdzie ludziom żyje się tak skrajnie źle, gdzie prawa człowieka praktycznie nie istnieją, te najbardziej podstawowe, a które ma najpotężniejszą broń atomową na świecie.

Książka jest zaskakująco spójna, ukazuje przejrzyście losy uciekinierów, choć te losy są poplątane i zagmatwane w stopniu, który trudno sobie wyobrazić. Nie można nawet określić tego, czy bohaterom się udało czy nie, czy są szczęśliwi teraz, czy to jest wygrana, czy to jest wolność. Nic nie jest jednoznaczne. Tutaj nie ma happy endów. 


czwartek, 19 czerwca 2014

O fotografiach

Wydaje mi się, że zaczęło się już, kiedy ludzie zaczęli malować. Malarstwo ma chyba równie długą historię, co dzieje człowieka (wystarczy pomyśleć o malowidłach w Lascaux). Dokumentacja chwil, momentów. Pokazanie historii, momentu, by została zobaczona przez innych. By ją zapamiętać, poczuć do głębi. Móc przywołać w dowolnym momencie. Lub by podziwiać. To pragnienie było w człowieku tak silne, że wynalazł maszynę, która będzie uwieczniać chwile teraz, zaraz, natychmiast. Realizacja danego odwzorowania rzeczywistości trochę trwała, lecz sam moment był już możliwy do złapania z całą swoją niepowtarzalnością. Na początku królowały odcienie szarości, lecz to też nie wystarczyło - kolorowe zdjęcia były kwestią czasu. Kolorowe, bo przecież rzeczywistość jest kolorowa (nawet jeśli szara w swej treści). Zapamiętać moment. To jest chyba esencja zdjęć. 

Ostatnio doceniłam wartość tego sposobu oddawania emocji. Zabawne, to zdanie, które napisałam przed chwilą jest nieprawdziwe. Od zawsze lubiłam zdjęcia przecież. Nie siebie na nich, ale robić. Mój telefon jest pełen tych małych, niespełna dwumegabajtowych mikrozapisów chwil. Przechodzę miastem i widzę coś ciekawego. Mam nową herbatę, trzeba to uwiecznić. Dobre jedzenie na obiad, zdjęcie po chwili zrobione. Przyjemna sytuacja życiowa, wyciągam telefon i zapisuję. Ładnie śpiący kot, niemożliwe do przegapienia. Tak, mnie to nie ominęło. Ta mania uwieczniania. Zastanawiam się zatem, czemu napisałam to zdanie w tym akapicie. Chyba chodziło mi o to, że ostatnio doceniłam to, że to, że robię te zdjęcia, ma jakąś wartość. Nawet wartość ogromną. Obiektywnie może nie. Może moje zdjęcia technicznie pozostawiają wiele do życzenia, być może są źle wykonane, są słabej jakości (nawet gdy mówię o zdjęciach zrobionych naszym aparatem, a on jest niczego sobie). Może mam gust nie z tego świata, zbyt ciemne dla fotografa to dla mnie za jasne (wstaw cokolwiek).

Wartość ma to, że uwieczniam to wszystko. Wartość ma to, że sprawia mi do dużo radości. To chyba jakaś pierwotna realizacja. To są pierwotne potrzeby człowieka. Zatrzymywania chwil. Nie wiem, być może to kwestia pragnienia zatrzymania czasu w miejscu; wszyscy boją się starości, jak się wydaje. Być może to sposób na odnalezienie szczęśliwych chwil w zgiełku życia. To nie ma znaczenia. Ważne jest, że te chwile są. Że jest moment, który warto sfotografować. Nie ważne, czy to wizyta gości czy parzenie herbaty. My nadajemy momentom wyjątkowość. Chyba też przez te zdjęcia. 

Słowa są też dobrym sposobem na zachowanie wspomnień. Jednak człowiek myśli obrazami. Nie da się tego ukryć. Przecież gdy czyta, też patrzy. Nie pamiętam, jakie to były badania, ale człowiek bardziej boi się utraty wzroku niż utraty słuchu (w zasadzie to oczywiste, trudno funkcjonować niewidomym, choć mam wrażenie, że i oni tworzą swój świat w obrazach, tylko że w swojej widomej wyobraźni). Obrazy to inny rodzaj pamięci. Wszechogarniający. Patrząc na zdjęcie, człowiek pamięta też zapach. Słowom trudniej wywołać zapach (pisząc te słowa, czuję jedynie zapach komputera, który chyba od moich myśli się poci). Obraz przywołuje stop-klatkę z danej sytuacji. Uruchamia wyobraźnie w stopniu najwyższym z możliwych. I zdjęcia są dla każdego, pisać nie każdy potrafi tak, by dobrze opisać to, co chce, żeby to dało mu satysfakcję. Teraz myślę, że to naprawdę cudowne, że wynaleziono aparat. I że są aparaty w telefonach komórkowych.

Chcę robić dużo zdjęć, pomyślałam dziś, spacerując po domu i uwieczniając najbardziej banalne sytuacje. Pomyślałam, że to niesamowite, że mogę wziąć aparat i zrobić zdjęcie.  

Chcę każdy dzień tak pamiętać. By za 40 lat móc otworzyć miejsce ze zdjęciami, oglądać je i pamiętać.