niedziela, 20 grudnia 2015

Makbet wiecznie żywy


Na Makbecie byłam jeszcze w listopadzie. Dlaczego nie napisałam żadnej recenzji? Po prostu, najzwyklej w świecie, nie potrafiłam się do tego filmu ustosunkować. Już podczas oglądania przebijały mi się klisze z czytania dramatu, ze spektakli teatralnych, które obejrzałam. Teraz rozumiem, jak trudne zadanie postawił przed sobą reżyser: ożywić stary, wysłużony dramat, który zarazem jest zawsze bardzo aktualny. 


Moje podejście do klasyki jest proste: albo robisz coś według kanonu i robisz to dobre, a jak już rzucasz się na jakąś reinterpretację, to musi to być perfekcyjne, przemyślane i sensowne. Tutaj nie do końca miałam do czynienia z tą drugą opcją. O wiele chętniej zobaczyłabym coś osadzonego rzeczywiście we współczesności, bo to sztuka na miarę naszych czasów. Nawet nie przez dosłowność, nawet nie przez kalkę. Swobodnie, lekko, z nawiązaniami. Czasami dosłowność zabija sztukę. 

Z drugiej strony... aktorstwo. Aktorstwo pierwsza klasa. Ujął mnie zwłaszcza monolog Lady Makbet, który był żywy, autentyczny, choć nie łzawy i ckliwy. Marion Cotillard  ma moje najwyższe uznanie i zachwyt. 

Zdjęcia również są godne podziwu. Przede wszystkim cały film jest niezwykle klimatyczny, choć ciemny (tego nie lubię), Człowiek przenosi się w inny świat i zupełnie w nim zamiera. Ujęcia kamery są różnorodne, co sprawia, że nie ma czasu na nudę. Nawet jeśli to monolog. 

To jednak nie sedno: wciąż nie wiem, jak ocenić przełożenie fabularne dramatu. Niby trochę święty szaleniec, niby nie święty, niby przeznaczenie. Po prostu wolałabym bardziej współcześnie. Ale to ja. Tylko ja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz