czwartek, 31 lipca 2014

44

Powstanie warszawskie to chyba najbardziej spopularyzowane współcześnie wydarzenie historycznie. Rokrocznie 1 sierpnia cała Polska przystaje, przynajmniej o godzinie 17.00. Znane wszystkim są zdjęcia z zatopionej w minutowej zadumie Warszawy, syreny wyją w całym kraju. Zastanawia mnie jednak wciąż jedna rzecz. Czy to ekstremalnie współczesne wydanie martyrologii ma sens? Czy to zmierza w jakimś konkretnym kierunku? Te pytania, jak mi się wydaje, stają się jeszcze bardziej aktualne w obliczu trwającego konfliktu na Ukrainie.

Cała popularyzacja, jak to się mówi, wiedzy historycznej o Powstaniu 44 zaczęła się wraz z otwarciem Muzeum Powstania Warszawskiego, a nawet z jego budową. Zresztą, powstanie (nomen omen) Muzeum było wydarzeniem bardzo sprawnie przebiegającym, prace budowlane się nie przeciągały, znalazły się fundusze, co świadczy tylko o tym, jakie miejsce Powstanie zajmuje w głowach polityków i społeczeństwa (z naciskiem na polityków). W MPW byłam, jakoś rok lub dwa po otwarciu. Przebywałam akurat w Warszawie, znajomy mojej Mamy zaproponował nam wypad do tego miejsca. Pamiętam, że ogrom tego budynku, tego terenu, zrobił na mnie duże wrażenie. Fakt, muzeum jest bardzo multimedialne, nowoczesne, wydaje się mieć potencjał, by zainteresować młodych ludzi. 

Bo chyba o to im chodziło, tym wszystkim historykom, osobom zaangażowanym w historię Powstania, samym Powstańcom - o to chodziło na początku. O pamięć. O to, żeby młodemu pokoleniu mówiła coś data 1 sierpnia 1944. Może ktoś w Internecie poszuka informacji na temat przebiegu tego zrywu.  Nie wchodzę tutaj już w polemikę dotyczącą słuszności samego wydarzenia, opinie są różne, pewnie nie ma jednej odpowiedzi. Zastanawia mnie jedynie kierunek działań promujących... właściwie co promujących? Powstanie? To nawet głupio brzmi. Powinno się promować pamięć. 

Tegoroczna oferta promocyjna wykracza jednak poza granice mojej wyobraźni.

Przeglądając Internet w poszukiwaniu informacji o Powstaniu można natknąć się na reklamy powstańczych gadżetów. Jest coś dla nastolatek. Bawełniana torba, inspirowana - oczywiście - książką o PW. 
http://www.znak.com.pl/kartoteka,ksiazka,5149,Dziewczyny-z-Powstania-torba-bawelniana


Opis równie interesujący, co idea torby; opis mówiący o duchu powstania. Gadżet dla fanów (sic!) Powstania warszawskiego. Największy śmiech jednak budzą słowa o odwołaniu do toreb sanitarnych, jakimi posługiwano się w czasie zrywu. Rzeczywiście, już to widzę. Zwłaszcza ten nadruk. I logo wydawnictwa (przepraszam, musiałam).

Drugim gadżetem, tym razem bardziej modowym, jest powstańczy t-shirt.

Uwaga, edycja limitowana, jak informuje producent. Bodaj w komplecie, albo przy dopłacie, opaska powstańcza. Motyw bluzki mówi sam za siebie. Widoczny ślad po kuli. I kolor też zainspirowany motywem walki, taki wojenny, taki khaki.

Jest chyba jednak coś, co przekroczyło według mnie jakieś granice zdrowego rozsądku. Koszulka - rozumiem, można założyć, nosić, pamiętamy, nie zapominamy. To samo z tą torbą, może jednak jakaś nastolatka przeczyta książkę, którą się zainspirowano przy tworzeniu tego, co nosi na ramieniu. 

Ale co zrobić z hełmem? Strona sklepu informuje uprzejmie, że replika hełmu powstańczego, poza niewątpliwym powiązaniem z wydarzeniami historycznymi może także pełnić funkcję atrakcyjnej zabawki, pamiątki lub prezentu. Kup powstańczy hełm dla swojego dziecka, niech uczy się patriotyzmu od małego, niech zabierze go do piaskownicy, będzie się bawiło bezpiecznie. Czekamy na mały karabin.

Są jeszcze klocki-barykada, gra mali powstańcy i pewnie jeszcze cała fura gadżetów. Słyszałam też o promującym zryw sushi, o wejściu do kanałów w ramach nagrody za wygraną w konkursie. 

Czy to jest jeszcze promowanie pamięci? Wydaje mi się, że tutaj coś nie gra. Przecież to tak naprawdę była tragedia, w której zginęło mnóstwo ludzi; coś, co nie powinno się powtórzyć. Tuż obok nas, na Ukrainie, dzieje się coś strasznego, wszyscy wzywają do zakończenia walk, a tutaj, u nas, w Polsce, młodzi chłopcy bawią się w małych powstańców, w rezultacie w wojnę. Zawsze mnie to przerażało; te zabawy w wojnę.

Czy naprawdę trzeba gadżetów, by pamiętać o tym, że ktoś próbował wywalczyć sobie wolność? A może to jest ta wolność, że można sobie produkować takie rzeczy, komercjalizować wszystko? Tylko czy to jeszcze wolność?

Ludzie czy kamienie

 

"Kamienie na szaniec"

Na moim przystanku autobusowym w Warszawie ten plakat wisiał dobre trzy tygodnie. Zapadł mi w pamięć mocno, jednak tylko zniechęcał do obejrzenia filmu. Bardzo mnie bawi, po prostu. Bawi mnie, że znajduje się na nim wzmianka o obecności w filmie utworu Dawida Podsiadło, bawi mnie zachęta do przeczytania książki. 

Z jednej strony ten film był traktowany jako ekranizacja książki, choć powinien raczej jako adaptacja. Wierność książce? Bardzo nikła. Skrótowość tak duża, że zupełna. Wiadomo, reżyser ma dowolność w swojej wizji filmu, jednak tutaj grunt był bardzo grząski. Książka Kamińskiego jest zapisem wydarzeń ważnych dla wielu Polaków, dlatego ukazanie zdarzeń w innym świetle może wywołać dużo kontrowersji. I wywołało. Charakter postaci filmowych odbiega od charakteru postaci książkowych. Jeden z głównych bohaterów książki jest niemal całkowicie zmarginalizowany.  Historia wydaje się mocno uwspółcześniona, chociażby poprzez ukazanie wątków miłosnych, a właściwie ich rozbudowanie. Można powiedzieć, że to pewien sposób na odbrązowienie legend polskiego podziemia. 

Może o to chodziło twórcom? A może o to, żeby zebrać publiczność? Sam film nie zachwyca. Wiadomo, nie ma co oczekiwać cudów w kwestii ekranizacji dzieł od filmu, który jest nieporównywalnie krótki. To jednak już nie ta stara tradycja filmów opartych na historii, nie ten klimat. Wojna została ukazana w sposób dosłowny momentami, ale z drugiej strony czasem miało się wrażenie, że to wcale nie te lata. Nie wiem, skąd to uczucie, ale chyba to nie jest to, czego oczekiwałam po tym filmie. 

A może jestem po prostu za stara, a targetem reżysera jest młodzież gimnazjalna, a film ma być kolejnym streszczeniem lektury.

środa, 30 lipca 2014

Cały inny świat



"Grand Budapest Hotel"

Film, do którego miałam dwa podejścia. Wydaje mi się, że trzeba mieć na niego nastrój. Nastrój, który pozwoli na to, żeby film nas poniósł, żeby historia nas wciągnęła. W końcu widz na początku może się rozczarować tym, że akcja wcale nie toczy się w Budapeszcie i - koniec końców - nawet nie w hotelu. Choć o hotelu opowiada.

Najlepiej włączyć go w taki wieczór, w który będziemy chcieli wkroczyć w inny świat. W świat Zubrowki. Niby to komedia kryminalna, jak się może wydawać, jednak jest nasączona groteską, swoją własną specyfiką, z której trudno potem wyjść po seansie. Ma się ochotę pobyć w tym świecie nieco dłużej.  To świat romansu, melodramatu, farsy, komedii i kryminału. Świat mieszany i świat magiczny. 

Nie wiem na czym polega ta magia. Może na tym, jak pięknie jest zrobiony ten film. Kadry są proste, bez zbędnego kombinowania. Stroje nieco karykaturalne, ale idealnie pasujące do reszty. Nawet język bohaterów jest inny, choć nie wie się, na czym ta inność polega. 

Polecam, na odrealnienie, na wieczór po szalonym dniu, żeby wieczór mógł się stać jeszcze bardziej szalonym.

wtorek, 29 lipca 2014

Lustrzane odbicie


"Oculus"
You see what it wants you to see.

Do obejrzenia tego filmu zachęcił mnie głównie opis, który znajdował się na Filmwebie. Przedstawia fabułę filmu jako ciekawą.

Kaylie Russell stara się oczyścić z zarzutów skazanego za morderstwo brata. Chce dowieść, że przestępstwo zostało popełnione przez istoty nadprzyrodzone.

Wydawało mi się, że opowieść będzie rozbudowana, wielowątkowa, wciągająca.  Może niesłusznie założyłam tak po przeczytaniu w sumie w ogóle nie rozwiniętego opisu, ale - niestety - jestem stworzeniem ufnym. Tak naprawdę film nie jest tak wciągający. Wszystko opiera się na dość rozbudowanych retrospekcjach, a akcja dzieje się w obrębie jednego domu, a nawet pokoju. Pokoju, w którym znajduje się lustro. Lustro, które zabijało. Bohaterka rzeczywiście stara się to udowodnić. Stara się, lecz finał i tak jest dość przewidywalny. 

Horror, napisali. Ba, horror producentów jednego z głośniejszych niegdyś filmów "Paranormal activity". To dość śmiała rekomendacja. Z jednej strony czuję się zawiedziona, z drugiej strony... tak, ten horror zdecydowanie wpasowuje się w konwencję tamtego hitu. Dom, siły nadprzyrodzone. Ale jak dla mnie to wszystko. Nawet tak bardzo się nie bałam, a raczej omijam horrory. Może to była kwestia mojego nastroju, może kwestia filmu. 

Jeśli ktoś ma ochotę na coś lekkiego na wieczór, coś strasznego, ale nie chce mieć w nocy koszmarów, niech obejrzy. Ale niech nie oczekuje fajerwerków. 

poniedziałek, 28 lipca 2014

Agresja dozwolona


"Noc oczyszczenia"

Ponieważ do kina weszła ostatnio druga część filmu, postanowiłam zobaczyć najpierw pierwszą (a raczej tak wyszło). Sam pomysł wydaje się bardzo interesujący - raz w roku przez 12 godzin dozwolone są wszystkie przestępstwa, włącznie z morderstwem, nie działają wszelkie służby ratunkowe. Tylko ta jedna noc, 21 marca. Dzięki niej w Stanach Zjednoczonych praktycznie nie ma już przestępczości, nie ma bezrobocia, świat jawi się idealnym. To dzięki temu, że ludzie w tę jedną noc mogą całkowicie wyzwolić swoją agresję i swoje popędy, bez konsekwencji. Jest jednak jeden mankament - trzeba czystkę przetrwać.

Człowiek jest chyba istotą, która choćby z ciekawości chciałaby zobaczyć, jak to wygląda w praktyce. Jednak czego można się spodziewać po takim filmie? Czego można się spodziewać po takiej nocy? Krwawa jatka, nasuwa się samo.

Jednak reżyser tak poprowadził akcję, że cały czas trzyma w napięciu. W zasadzie nie ma oczekiwanej jatki. Jak na dreszczowiec, to tło psychologiczne jest wyraziste i prawdopodobne. Człowiek podczas oglądania filmu bardzo wczuwa się we wszystkie wydarzenia, oczekuje na nadejście początku nocy. Wprowadzenie jest całkiem długie, ale zupełnie uzasadnione. Długość filmu też całkowicie odpowiednia, akurat taka, żeby wyczerpać temat, choć interesujące byłoby również ujawnienie wydarzeń, które nastąpią po nocy; lepsze ich wyeksponowanie.

Nie przepadam za takim kinem, a jednak film mnie czymś ujął. Chyba tym, że zaskoczył poplątaną historią, praktycznie bez dobrego rozwiązania, graniem na emocjach i uczuciach. Dylematy najmłodszego bohatera przeniosły się na całą rodzinę, a ważną kwestią poruszoną w filmie stała się istotność życia każdego człowieka. W wątpliwość, choć lekką, rysującą się nieznacznie, podane jest rzeczywiste zniesienie podziałów i uprzedzeń rasowych w Ameryce. 

Film godny obejrzenia, nieoczywisty, ciekawy. Chyba warto wybrać się na drugą część, choć zastanawiam się - jak można to w ogóle rozszerzyć? Mam nadzieję, że sequel nie będzie gorszy.

niedziela, 27 lipca 2014

Powtórka z rozrywki

 

"On wrócił"

Cięta satyra polityczna, mówi napis na okładce, zresztą bardzo minimalistycznej. Zastanawiam się, dlaczego według mnie to sformułowanie nie jest do końca trafne. Tak, wpisuje się to w tę konwencję, jednak nie wiem czy jest zupełnie cięta. 

Historia ma potencjał. Właściwie pomysł jest bardzo chwytny. Jest rok 2011. Hitler budzi się na ławce w parku, w dzisiejszych Niemczech. Nie ma żadnych dokumentów, nie ma domu, nikt mu nie wierzy, że nazywa się Adolf Hitler, jest tylko do niego podobny, jest pewnie jednym z naśladujących Führera komików. Przygarnia go kioskarz, który zapewnia Adolfa, że ten zrobi karierę - i nie myli się. 

Wszystko jest jednak nieco za bardzo przerysowane, język momentami toporny, lecz nie wiem czy to wina tłumaczenia czy autora. Wiem, wiem - satyra, tak. Są momenty zabawne, owszem, ale czasami ma się wrażenie, że jednak to nie jest tak genialne, jak mogłoby być, że pewien potencjał nie został wykorzystany. Mam na myśli zarówno język, jak i historię. Chyba że autor planuje drugą część, co byłoby chyba interesujące.

Podsumowując, lektura warta przeczytania, choć czasem miałam wrażenie, że chcę ją skończyć tylko po to, żeby się dowiedzieć, jak autor zaplanował zakończenie. I nawet nie wiem czy się zawiodłam. Mieszane uczucia, jak to w przypadku bestsellerów bywa. 

Jesus died for somebody's sins but not mine


"Poniedziałkowe dzieci"

O Patti Smith słyszałam dużo wcześniej, dużo różnych rzeczy. Słuchałam dużo trójkowych audycji swego czasu, więc naturalnym się wydaje, że musiałam przynajmniej kojarzyć to imię i nazwisko. Kojarzyło mi się z muzyką i ze zdjęciami, dlatego w pierwszej chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłam tę książkę na czyjejś półce, mylnie sklasyfikowałam tę książkę jako esej o sztuce. Lecz teraz myślę czy rzeczywiście mylnie. 

To książka magiczna, pod każdym względem. Opowiada historię, którą wspólnie napisali Robert Mapplethorpe i Patti Smith. Ten pierwszy był fotografem, stąd moje wcześniejsze mylne wrażenie, jak mi się wydaje. Ich losy są zupełnie niezwykłe; są świadectwem oddania życia wolności, sztuce, swoim pragnieniom, szukaniu siebie i swojej tożsamości. Człowiek, czytając tę opowieść, przenosi się w tamte czasy. Język Patti (ukłony dla tłumacza, świetna robota) jest bardzo plastyczny, co tylko ułatwia odbiór, lecz - trzeba przyznać - przed paręnaście pierwszych stron musiałam się do tego języka przyzwyczaić, a potem już byłam zupełnie przyklejona do tej opowieści. 

Jeśli ktoś zupełnie nie kojarzy twórczości tych artystów, to książka może być przepustką do ich świata. Wzmacnia to moje przekonanie, że przeczytanie jej otwiera parę ścieżek rozwoju własnego i kilka klatek w mózgu, pomaga zrozumieć lepiej tamte czasy, tamten nastrój, wprowadza trochę świeżości do patrzenia na dzisiejszy świat. 

Choć wielu zapewne odbiera ten zapis wydarzeń jako historię miłosną, dla mnie przede wszystkim jest to wyrażenie miłości do wolności, do człowieka, do samego siebie. Lekkość i zarazem głębia tej miłości jest tak trudno uchwytna, że nie sposób opisać słowami tego, co znajduje się na kartach tej powieści (czy to powieść? czy to biografia? trudno powiedzieć). 

wtorek, 22 lipca 2014

Świat inny, świat zimny

 
"Światu nie mamy czego zazdrościć"

Postawa godna pochwały, nasuwa się samo. Po co zazdrościć światu, trzeba się cieszyć tym, co się ma, mówią pewnie wszelkie religie i filozofie świata; w głębi swoich nauk do tego dążą. Jednak jakże ironiczny wydźwięk mają te słowa, kiedy pomyśli się o Korei Północnej. Zwłaszcza, gdy się przeczyta, że to fragment piosenki szkolnej.

Zwyczajne losy, mówi podtytuł. Te historie są zwyczajne tylko pod jednym względem - są do siebie podobne. Jednak nie wiem czy podobnym heroizmem, co bohaterowie reportażu, mogliby się poszczycić mieszkańcy dzisiejszej Europy. Mówi się, że tutaj trudno żyć, tutaj, na Starym Kontynencie. Kiedy się przeczyta tę książkę, to człowiek sobie uświadamia, że tak naprawdę nie ma ciężko. Lecz trudno nawet znaleźć skalę porównawczą - taka nie istnieje. Nie da się porównać dwóch tak odległych sobie światów.

To chyba najtrudniejszy reportaż na świecie, bowiem jego autorka musiała czerpać jedynie ze wspomnień ucieknierów. Poznanie Korei Północnej taką, jaka jest naprawdę, jest możliwe tylko tą drogą. A i tak trudno uwierzyć, że w XXI wieku istnieje państwo, gdzie ludziom żyje się tak skrajnie źle, gdzie prawa człowieka praktycznie nie istnieją, te najbardziej podstawowe, a które ma najpotężniejszą broń atomową na świecie.

Książka jest zaskakująco spójna, ukazuje przejrzyście losy uciekinierów, choć te losy są poplątane i zagmatwane w stopniu, który trudno sobie wyobrazić. Nie można nawet określić tego, czy bohaterom się udało czy nie, czy są szczęśliwi teraz, czy to jest wygrana, czy to jest wolność. Nic nie jest jednoznaczne. Tutaj nie ma happy endów.